Eksport też trzeba udomowić

opublikowano: 6 sierpnia 2016
Eksport też trzeba udomowić lupa lupa
fot: pexels.com

Według wizji wicepremiera Mateusza Morawieckiego, sternika polityki gospodarczej rządu, jedną z głównych sił napędowych polskiej gospodarki ma być silny wzrost eksportu. Pytanie, czy to realne?

Zacznijmy od pozytywów. W 2015 r. Polska po raz pierwszy od początku lat 90. osiągnęła nadwyżkę eksportu nad importem. Wyniosła ona 3,7 mld euro. Wszystko wskazuje na to, że w tym roku utrzymamy dodatnie saldo w handlu zagranicznym. Według danych GUS za pierwsze pięć miesięcy 2016 r. nasz eksport był w tym okresie większy od importu o 3 mld euro (mimo silnego spadku naszego eksportu w maju). Dla Polski ta zmiana – przejście z głębokiego deficytu w wymianie towarowej z zagranicą do nadwyżki – jest nie do przecenienia. To prawdziwy przełom dla naszej gospodarki.

Po 1989 r. kolejne rządy doprowadziły do tego, że mimo dużo niższych kosztów produkcji niż w krajach zachodnich, mieliśmy – w przeciwieństwie do wielu z nich – bardzo pokaźną nadwyżkę importu nad eksportem, przekraczającą przez lata poziom 9-10 mld euro rocznie. W rekordowym 2008 r. sięgnęła ona 26 mld euro, a np. w 2000 r. 18,7 mld euro. O tyle więcej konsumowaliśmy niż wytwarzaliśmy, czyli, w dużym uproszczeniu, więcej wydawaliśmy niż zarabialiśmy. To jedna z głównych przyczyn wysokiego zadłużenia Polski i trwałego deficytu budżetowego naszego państwa.

Modelowa porażka

Taki model gospodarki nie pozwalał nam powtórzyć cudu gospodarczego, jaki był udziałem – w poprzednich dekadach – niektórych krajów azjatyckich, które dzięki temu dogoniły pod względem poziomu zamożności kraje zachodnie. I o tyle trudno było się z nim pogodzić, że nie tylko takie kraje, jak Niemcy, Szwajcaria, Belgia, Irlandia, Dania, Holandia czy Korea Południowa od lat dużo więcej eksportują niż importują, ale także nasi południowi, postkomunistyczni sąsiedzi: Czechy, Słowacja czy Węgry.

Po osiągnięciu w 2015 r. eksportowej nadwyżki wielu polskich polityków i ekspertów gospodarczych wpadło w hurraoptymizm, a nawet snuło wizje Polski jako przyszłej eksportowej potęgi. Nie miało to jednak solidnych podstaw, m.in. dlatego, że Polska, przeliczając choćby jej eksport na jednego mieszkańca, jest jednak ciągle słabeuszem w porównaniu nie tylko z eksportowymi liderami, ale też ze wspomnianymi już Czechami czy Węgrami. Nadwyżkę w handlu zagranicznym w zeszłym roku zawdzięczaliśmy przede wszystkim osłabieniu złotego, lekkiemu ożywieniu gospodarczemu w strefie euro i sporej obniżce cen ropy oraz gazu, która bardzo obniżyła wartość naszego importu, bo składają się na nią w dużej mierze oba te surowce energetyczne (sprowadzane przez nas w większości z Rosji). Pytanie, na ile trwałe to zjawiska.

Złoty może wprawdzie – przez niepewną sytuację gospodarczą na świecie – wciąż być słaby, ale tania waluta nie jest sama w sobie gwarantem trwałego i silnego wzrostu eksportu, co widać choćby na przykładzie Chin. Nie mówiąc już o tym, że – przy naszym ogromnym zadłużeniu zagranicznym – słaby złoty bardziej Polsce szkodzi, niż pomaga.

Ożywienie w strefie euro było sztucznie wywołane przez tzw. luzowanie ilościowe w wykonaniu Europejskiego Banku Centralnego, które prędzej czy później będzie musiało się skończyć. I nie zmieni faktu, że kraje Europy Zachodniej – w dużej mierze ze względu na tzw. kryzys zadłużeniowy i ogromną pulę złych kredytów w unijnym sektorze bankowym – czeka długotrwała stagnacja gospodarcza. Dla nas to o tyle niedobra wiadomość, że kraje zachodnioeuropejskie to nasze największe rynki eksportowe. Najwięcej sprzedajemy za granicę do Niemiec (na ten kraj przypada ponad jedna czwarta naszego eksportu), Wielkiej Brytanii, Czech, Francji, Włoch, a w dalszej kolejności do Holandii, Rosji, Szwecji, Hiszpanii i Węgier. Tymczasem Brytyjczykom przez Brexit grozi znaczące spowolnienie gospodarcze, a perspektywy gospodarcze Francji, Włoch czy Rosji też nie są różowe.

Stagnacja grozi również Niemcom, bardzo silnie uzależnionym od eksportu, a tym samym od światowej koniunktury gospodarczej, która nie jest obecnie zbyt dobra. To uzależnienie Niemiec od globalnej sytuacji ekonomicznej dobrze było widać po kryzysie finansowym w 2008 r., w którego wyniku Niemcy wpadły w krótką wprawdzie, ale głęboką recesję. Ich PKB spadł w 2009 r. aż o 5,1 proc., co pokazało także, że zbyt silne uzależnienie gospodarki od eksportu jest ryzykowne. Bardziej naraża ją bowiem na wahania globalnej koniunktury i szoki zewnętrzne.

Wyścig w przykręcaniu śrubki

To jednak niejedyne czynniki, które mogą hamować wzrost sprzedaży naszych towarów za granicę. Aż 2/3 polskiego eksportu przypada na firmy zagraniczne, które ulokowały u nas swe fabryki. Zrobiły to przede wszystkim ze względu na niższe – niż w krajach zachodniej Europy – koszty produkcji. I jak to ujął prof. Jerzy Hausner, były wicepremier i minister gospodarki, na razie ścigamy się w konkurencji, kto szybciej i taniej przykręci śrubkę. Sęk w tym, że nasze koszty produkcji szybko rosną, a – związane z postępującą globalizacją i powszechne w międzynarodowych koncernach – zjawisko gremialnego przenoszenia fabryk do tańszych krajów nie słabnie i na razie nic nie wskazuje na to, że będzie słabnąć.

Międzynarodowe koncerny lokowały swą produkcję w Polsce z myślą o zaopatrywaniu przede wszystkim rynku europejskiego, co bardzo przyczyniło się do tego, że jesteśmy prawie nieobecni i niewiele sprzedajemy na tak wielkich rynkach, jak Stany Zjednoczone, Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Brazylia czy Meksyk. Czy to się może zmienić, np. za sprawą firm z polskim kapitałem, czego chciałby obecny rząd? Zacznijmy do USA, Japonii i Korei. Rynki zachodnie z jednej strony są dojrzałe, nasycone, a z drugiej – jako atrakcyjne, gwarantujące wysokie ceny – spenetrowane i kontrolowane przez wielkie globalne koncerny, mające bardzo silne, światowe marki. Owe firmy bardzo mocno okopały się na tych rynkach, a jednocześnie są bardzo ekspansywne w krajach rozwijających się. Polska takich globalnych koncernów jeszcze się nie dorobiła i szybko się nie dorobi.

To wszystko jednak oznacza, że skokowy wzrost eksportu do wyżej wymienionych krajów, ale także do państw zachodnioeuropejskich, jest w naszym przypadku mało realny. Widać to na przykładzie wielu polskich firm, które na dużych zagranicznych rynkach zwykle nie są w stanie wygrać z wielkimi globalnymi koncernami, mieć tam większe od nich udziały rynkowe. Wygrywamy tylko jako poddostawca, podwykonawca zachodnich koncernów, stając się ich zapleczem produkcyjnym, ale nie technologicznym.

Niemiecki reeksport

To wszystko efekt nie tylko gospodarczego zapóźnienia, spowodowanego przez pół wieku komunizmu, ale także modelu rozwoju, jaki obrała Polska po 1989 r. Dobrze ów model widać na przykładzie naszych relacji gospodarczych z Niemcami. Komentatorzy ekonomiczni z zachwytem piszą, powołując się na dane GUS, że Polska od pewnego czasu więcej eksportuje do Niemiec, niż importuje z tego kraju. Ma to być dowodem na to, że to my bardziej korzystamy na relacjach gospodarczych z naszym zachodnim sąsiadem, niż on. To jednak uparcie powielany eksportowy mit. Dlaczego? Według danych niemieckiego urzędu statystycznego Destatis w 2015 r. eksport do Niemiec do Polski wyniósł 52 mld euro, a import – 45 miliardów. Czyli, że wbrew danym GUS, to Niemcy mają nadwyżkę w handlu z Polską, a nie na odwrót. Z czego bierze się ta rozbieżność? Z tego, że nasi zachodni sąsiedzi nie zaliczają do importu towarów, które sprowadzają z zagranicy, ale ich u siebie nie zużywają, nie konsumują i nie przetwarzają, tylko sprzedają dalej, do innych krajów. W praktyce wygląda to tak: zachodni koncern ma u nas fabrykę, a wyprodukowane w niej towary wysyła do swych magazynów w Niemczech, skąd są one wysyłane do innych krajów. Nasz GUS zalicza to jednak jako eksport do Niemiec, dzięki czemu my poprawiamy sobie samopoczucie, ciesząc się, że mamy nadwyżkę handlową z potentatem gospodarczym, przemysłowym i eksportowym. Tymczasem jest odwrotnie, co powinno nas szokować, biorąc pod uwagę wyższe koszty produkcji (kilkakrotnie większe wynagrodzenia) w Niemczech.

Co gorsza, dotyczy to nie tylko naszych relacji gospodarczych z tym krajem, ale i z paroma innymi państwami zachodnimi, mającymi wyższe od nas koszty produkcji, a jednocześnie silny przemysł i wysoki eksport. Według danych za 2014 r. mieliśmy ujemne saldo handlowe m.in. z USA, Japonią, Koreą Południową, Belgią, Irlandią, Włochami, Finlandią i Luksemburgiem.

Nasz eksport, mimo że rzeczywiście w ostatnich latach szybko rósł, jest wciąż stosunkowo mały. Ponad 6-krotnie mniejszy niż eksport Niemiec, niższy niż kilkakrotnie od nas mniejszych i mniej ludnych Belgii i Szwajcarii, a w przeliczeniu na jednego mieszkańca kilkakrotnie mniejszy niż w Czechach, na Słowacji czy na Węgrzech.

Jednak bardzo trudno będzie tę sytuację radykalnie zmienić. Globalne koncerny najpierw były lokalnymi firmami, które rosły i krzepły na swych macierzystych rynkach, w swych rodzimych krajach, a dopiero po osiągnięciu pewnej masy krytycznej ruszały z zagraniczną ekspansją. Miały na to czas i lepsze warunki, m.in. mniejszą niż dziś konkurencję, mniej zglobalizowane rynki. Nie znaczy to jednak, że tego modelu nie da się u nas w jakiejś mierze powtórzyć, zapewniając firmom z polskim kapitałem na naszym rynku przynajmniej takie same warunki jak zagranicznym (dotąd było tak, że te zagraniczne miały u nas lepsze warunki niż rodzime, co w krajach zachodnich czy np. w Chinach jest nie do pomyślenia).

Wygrać z „fabryką świata”

Ten kierunek wydaje się wskazany z jeszcze jednego powodu. Unia Europejska i USA przegrywają dziś wyścig gospodarczy z Azją, a zwłaszcza z Chinami. Państwo Środka stało się fabryką świata, największym globalnym producentem i eksporterem, dużo więcej eksportując niż importując i zawdzięczając temu swój imponujący rozwój gospodarczy. Tylko bardzo nieliczne kraje mają nadwyżkę w handlu z tym państwem (to m.in. Korea Południowa i Szwajcaria). Niemal wszystkie kraje zachodnie, w tym cała Unia Europejska, dużo więcej importują z Chin niż do nich eksportują. Eksport wszystkich państw UE do Państwa Środka wynosi 170 mld euro (dane Eurostatu za 2015 r.) i jest dwa razy mniejszy niż ich import z Chin (350 mld euro). W przypadku USA ten deficyt jest jeszcze głębszy i wynosi ponad 300 mld dol. To jeden z głównych powodów, dla których wiele krajów zachodnich ma dziś ujemne saldo handlowe, choć jeszcze całkiem niedawno były one potęgami przemysłowymi, cieszącymi się nadwyżką eksportu nad importem (jednym z takich krajów jest Francja). Nawet Niemcy, jedna z trzech największych potęg przemysłowych świata, więcej importują z Chin, niż do nich eksportują.

Powstał w ten sposób rodzaj globalnej nierównowagi, na której bardzo bogacą się Chiny, ale traci Europa i reszta Zachodu. Polskę uderza to boleśniej niż kraje zachodnie, głównie dlatego, że nasz eksport do Państwa Środka jest wielokrotnie mniejszy niż w ich przypadku, co oznacza też nasz dużo większy deficyt w handlu z Chinami. Posłużmy się przykładami. W 2014 r. nasz eksport do Chin wyniósł 1,7 mld euro i był 10-krotnie mniejszy niż chiński import do Polski, który sięgnął 17,6 mld euro (nasz import z tego kraju rośnie od lat i w 2015 r. znów wzrósł – do 20,3 mld euro). Takich dysproporcji w handlu z Państwem Środka nie notuje żaden kraj zachodni. W przypadku Niemiec eksport do Chin wynosi (dane za 2015 r.) 71 mld euro, a import – 92 mld euro, Francji – odpowiednio 21 i 56 mld euro, Włoch – 14 i 33 mld euro, Wielkiej Brytanii – 26 i 64 mld euro, Belgii – 10 i 18 mld euro, a Austrii – 4,4 mld i 9,6 mld euro (dane za 2014 r).

Oczywiście, co rusz kolejni politycy zapewniają, że Polska może znacząco zwiększyć eksport do Chin, wysyłając tam np. naszą żywność. To jednak wydają się być mrzonki i kolejny eksportowy mit. Z kilku powodów. Po pierwsze Chiny mocno chronią swój rynek przed importem, faworyzując na nim swe rodzime firmy (to dlatego niedawno unijna komisarz ds. handlu, Cecilia Malmstroem, oskarżała Państwo Środka o to, że dyskryminuje unijne firmy i nie zapewnia im takiego samego dostępu do swego rynku, jaki mają chińskie przedsiębiorstwa w UE). Po drugie rynkiem chińskim są zainteresowane wszystkie globalne koncerny, więc przy takiej konkurencji polskim firmom będzie bardzo trudno go zawojować. Po trzecie duży deficyt w handlu z Chinami ma zdecydowana większość krajów zachodnich, mogących pochwalić się setkami globalnych koncernów, z globalnymi, silnymi markami (my takich koncernów nie mamy). Ma ów deficyt w dużym stopniu dlatego, że te ich koncerny, z różnych powodów, przenoszą swą produkcję do Chin. Robi to też już wiele polskich firm. Produkcja w Państwie Środka jest bowiem nie tylko tańsza niż w Polsce, ale i daje lepszy dostęp do tamtego rynku.

Jaki więc jest sposób na tę – drenującą nas i mogącą znów wpędzić Polskę w deficyt handlowy – nierównowagę w handlu z Chinami, skoro eksportu do tego kraju raczej nie jesteśmy w stanie skokowo zwiększyć? Metodą wydaje się tworzenie jak najlepszych warunków do produkcji w Polsce. Po to, by krajowa produkcja zaczęła wypychać z naszego rynku import, przede wszystkim import z Chin, ale i z innych krajów, z którymi mamy deficyt handlowy. To realne nawet w przypadku państw, z którymi mamy ujemne saldo handlowe, bo importujemy od nich surowce, jakich nam brakuje. Chodzi, oczywiście, przede wszystkim o Rosję, w której przypadku notujemy – przez import ropy i gazu – największy po Chinach deficyt handlowy (10,4 mld euro w 2014 r.). Mogłoby go znacząco zmniejszyć wydobycie gazu łupkowego, ale i np. zapowiadane przez wicepremiera Morawieckiego postawienie na auta elektryczne, jako że prąd produkujemy z własnego węgla i z własnych, odnawialnych źródeł energii. Mamy też jednak duży potencjał do produkcji biogazu, którym także moglibyśmy zastąpić dużą część importowanego gazu i ropy. To samo dotyczy również niektórych innych surowców, np. soli potasowych, które w dużej ilości importujemy, za setki milionów złotych, choć mamy ich duże złoża (na razie nieeksploatowane).

Polska ma wciąż dużo niewykorzystanych własnych zasobów, także w sferze produkcyjnej. Mitem – kolejnym – jest dość powszechne u nas przekonanie, że nasz kraj ma już silny, duży, prężny i nowoczesny przemysł. To na razie bardziej pobożne życzenia niż rzeczywistość. Wciąż potrzebna jest nam reindustrializacja.


Autor: Jacek Krzemiński

 

Zaloguj się, by uzyskać dostęp do unikatowych treści oraz cotygodniowego newslettera z informacjami na temat najnowszego wydania

Zarejestruj się | Zapomniałem hasła