Maklerzy odchodzą do lamusa

opublikowano: 3 lipca 2019
Maklerzy odchodzą do lamusa lupa lupa
Pod względem udziału w obrotach dominują inwestorzy zagraniczni, odpowiadający za 61 proc. handlu akcjami na warszawskim parkiecie, fot. Fratria / ZK

Branżę maklerską z pewnością czeka w najbliższym czasie nie ewolucja, ale wręcz rewolucja za sprawą nowoczesnych rozwiązań technologicznych - pisze Roman Przasnyski.

 

CDM Pekao i DM Banku Handlowego, dwa najstarsze i do niedawna wiodące domy maklerskie kończą działalność w dotychczasowej formie. Wcześniej decyzje o włączeniu domów maklerskich w bankowe struktury podjęły inne duże instytucje finansowe, czyli BZ WBK, ING i mBank. Te zmiany wiążą się zarówno z nadziejami, jak i zagrożeniami dla naszego rynku kapitałowego.

Gdy w latach 1990-1991 Igor Chalupec i Sławomir Horbaczewski z pionierską pasją organizowali pierwsze w powojennej Polsce biura maklerskie, z pewnością byli przekonani, że ten biznes będzie się rozwijał przez lata i nie zakładali jego likwidacji, choć pewnie zdawali sobie sprawę, że model jego działania będzie ulegał zmianom. Chalupec, sam wówczas bardzo młody, zdecydowanie postanowił zbudować zespół składający się z nowicjuszy, ludzi którzy dopiero co skończyli studia i nie mieli większego doświadczenia zawodowego, a w szczególności w instytucjach rynku finansowego.

W COK Banku Handlowego od początku roiło się od znanych nazwisk, głośnych również z późniejszych, często spektakularnych karier. Mimo tych różnic, oba biura przez wiele lat dominowały na polskim rynku kapitałowym i w wyrównanej walce rywalizowały o miano najbardziej aktywnych podmiotów maklerskich, choć w różnych kategoriach. CDM Pekao celował głównie, choć nie wyłącznie, w inwestorów indywidualnych oraz organizację emisji akcji polskich spółek, zaś COK BH specjalizował się bardziej w obsłudze inwestorów zagranicznych, głównie instytucjonalnych.

Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, w której udział w giełdowych obrotach rodzimych inwestorów indywidualnych jest najniższy w historii i sięga zaledwie 12 proc., a pod względem udziału w obrotach dominują inwestorzy zagraniczni, odpowiadający za 61 proc. handlu akcjami na warszawskim parkiecie, a ich obsługę zapewniają przede wszystkim Merrill Lynch, JP Morgan i Morgan Stanley, coraz skuteczniej rywalizując z DM Banku Handlowego i DM PKO BP pod względem działu w obrotach. Można by powiedzieć, że tak duża aktywność renomowanych globalnych banków inwestycyjnych i zagranicznych graczy, to dowód na rosnącą światową pozycję naszego rynku kapitałowego, gdyby nie fakt, że dla takich tuzów polskie akcje stanowią margines działalności, udział globalnych graczy zwiększa się kosztem krajowych inwestorów, a kapitał zagranicznych podmiotów nie trafia do polskich firm lecz podtrzymuje przy życiu gasnący rynek wtórny, koncentrując się w dodatku na walorach zaledwie kilkunastu największych i najbardziej płynnych spółek.

Ambitne plany budowy regionalnego centrum finansowego z warszawską giełdą w roli głównej, kończą się postępującą marginalizacją polskiego rynku i trwającą od lat walką rodzimych biur maklerskich o przetrwanie. Niedawny awans Warszawy do grona rynków rozwiniętych to sukces bardziej medialny niż realny, jeśli wziąć pod uwagę symboliczny, sięgający 0,154 proc. udział polskich akcji w indeksie FTSE Developed All Cap, tym bardziej że towarzyszy mu ograniczenie roli naszego rynku we wskaźnikach rynków wschodzących, gdzie musimy ustąpić miejsca firmom z Chin, Argentyny i Arabii Saudyjskiej.

Zasadnicza kwestia dotycząca tego, czy „wcielenie” wydzielonej do tej pory działalności maklerskiej do bankowych struktur, przyniesie zwiększenie roli rynku kapitałowego, czy też pogłębi trwającą od kilku lat jego marginalizację, nie jest oczywiście rozstrzygnięta. Trudno jednak spodziewać się, że dzięki jednolitej licencji, za pośrednictwem bankowych placówek akcje polskich spółek trafią „pod strzechy”, a nawet można by obawiać się takiej sytuacji, gdyby miała szansę zaistnieć. Dystrybucja obligacji korporacyjnych poprzez bankową sieć przyniosła już sporo problemów i doprowadziła do narzuconego przez KNF ograniczenia aktywnej roli banków w tym zakresie. A przecież rynek akcji niesie za sobą równie duże, jeśli nie większe zagrożenia. Maklerzy i ich kompetencje „rozpłyną” się najpewniej w bankowej masówce i preferowanych przez nią produktów, czyli głównie lokat i kredytów. Naszym bankom daleko do modelu anglosaskiego, w którym do rynku kapitałowego nie trzeba nikogo przekonywać.

Branżę maklerską z pewnością czeka w najbliższym czasie nie ewolucja, ale wręcz rewolucja. Droga do niej wiedzie jednak raczej nie przez ograniczanie roli profesjonalistów na rzecz „wielofunkcyjnych” stanowisk bankowych, lecz przez nowoczesne rozwiązania technologiczne, które pozwolą uwolnić maklerów od czynności czysto technicznych i formalnych, a umożliwią skoncentrowanie się na istocie tego zawodu, a więc pomaganiu inwestorom i posiadaczom oszczędności oraz spółkom w podejmowaniu odpowiednich decyzji. To na tym, a nie na przekazywaniu zleceń na giełdę, koncentruje się rola pracowników Merrill Lynch, JP Morgan i Morgan Stanley i na tym polega siła tych instytucji i to jest to, czego polskim biurom i domom maklerskim oraz rynkowi potrzeba.

Roman Przasnyski, Analityk rynków finansowych


Roman Przasnyski - komentator, analityk, aktywny uczestnik polskiego rynku kapitałowego, obecny na nim od początku jego istnienia. Autor licznych tekstów, z których pierwszy opublikowany został w dzienniku „Rzeczpospolita” w 1990 r., czyli niemal 30 lat temu. Współtwórca i redaktor naczelny „Gry na Giełdzie”, jednego z pierwszych czasopism poświęconych warszawskiej giełdzie, redaktor w dziennikach „Parkiet”, „Rzeczpospolita” i miesięczniku „Forbes”. Z wieloletnim doświadczeniem w bankowości oraz instytucjach doradztwa finansowego.

 

Zaloguj się, by uzyskać dostęp do unikatowych treści oraz cotygodniowego newslettera z informacjami na temat najnowszego wydania

Zarejestruj się | Zapomniałem hasła