RAPORT: EURO 2016 : Futbolowa bańka wciąż rośnie

opublikowano: 22 czerwca 2016
RAPORT: EURO 2016 : Futbolowa bańka wciąż rośnie lupa lupa
fot: / East News

Piłka nożna jest dziś najpopularniejszą dyscypliną sportu, a mundial i mistrzostwa Europy razem z igrzyskami olimpijskimi stanowią trzy największe imprezy sportowe na świecie. Ale globalna ekspansja futbolu ma swoją bardzo ciemną stronę

Pierwsze mistrzostwa świata odbyły się dopiero w 1930 r. Międzynarodowa federacja piłkarska, z siedzibą w Szwajcarii, liczyła wtedy zaledwie 30 członków. Zorganizowania pierwszego turnieju podjął się Urugwaj, a uczestników brano niejako z łapanki. Urugwaj, który był wówczas mistrzem olimpijskim, zobowiązał się do zwrotu kosztów pobytu uczestnikom. Ostatecznie do Urugwaju przypłynęły ledwie cztery reprezentacje z Europy: Belgia, Francja, Jugosławia i Rumunia. Siedmiu pozostałych uczestników stanowiły reprezentacje krajów Ameryki Południowej, a także Meksyk i USA.
 
Były to kraje, gdzie piłka nożna cieszyła się wówczas największą popularnością, nie licząc Wielkiej Brytanii. Anglicy (podobnie jak Szkoci czy Walijczycy) nie chcieli grać w rozgrywkach międzynarodowych aż do 1950 r. Uważali, że jako wynalazcy nowoczesnej piłki nożnej i tak są najlepsi. I pasjonowali się tylko swoimi rozbudowanymi rozgrywkami.
 
Jednakże wszędzie, gdzie Imperium Brytyjskie dotarło, przywoziło ze sobą także piłkę nożną i rugby. Większość krajów bardziej pokochała tę pierwszą dyscyplinę, choć w Australii, Nowej Zelandii czy RPA przyjęło się raczej rugby, czasem po lokalnych modyfikacjach.
 
Brytyjczycy mieli również rozległe wpływy w Urugwaju, Argentynie i Brazylii, żyło tam też wielu brytyjskich przedsiębiorców, osadników, rezydentów. To oni nauczyli miejscowych gry w piłkę, od czego zaczęła się kariera tej dyscypliny w regionie. Dziś dla Latynosów piłka nożna jest wręcz rodzajem religii.
 
Podobnie, przez naturalną wymianę kulturową, piłka nożna dotarła szybko do USA, stamtąd zaś do Ameryki Środkowej; w Meksyku awansowała na sportową dyscyplinę numer jeden. Natomiast Amerykanie ostatecznie „wykroili” z rugby i piłki nożnej swoją ulubioną do dziś dyscyplinę – futbol amerykański.
 
Rozrywka klasy robotniczej
 
To na Wyspach Brytyjskich powstał sport we współczesnym rozumieniu – jako rozrywka klasy robotniczej albo młodzieży. Bo Wielka Brytania była pierwszym krajem, gdzie zaczęły się procesy industrializacji, urbanizacji i rozwoju miast, wyludniania wsi, upowszechniania oświaty. Na początku promowali i wspierali sport więc albo pierwsi kapitaliści, bo chcieli czymś zająć swoich pracowników w wolnych chwilach, albo szkoły świeckie i religijne różnych szczebli. Podobno angielskie sporty zespołowe, polegające na przebijaniu piłki na pole przeciwnika, wywodzą się z tradycyjnych rozrywek angielskiej, walijskiej, szkockiej czy irlandzkiej wsi. Lecz czy tak rzeczywiście jest, historycy nie są zgodni.
 
Przez lata nie było jednolitych reguł rozgrywek futbolowych – każdy ustalał, jakie chciał. Jedne kluby, stowarzyszenia, szkoły czy parafie umawiały się, że piłkę można przebijać ręką, inne, że tylko nogą. Dopiero w połowie XIX w. jedni i drudzy spisali i ustanowili swoje reguły. Zwolennicy piłki nożnej spisali je w Sheffield i Cambridge, a zwolennicy dotykania piłki podczas gry również innymi częściami ciała – w miejscowości Rugby. I tak powstały dwie oddzielne dyscypliny: futbol i rugby.
 
Wspomniane procesy modernizacyjne dotknęły kontynent europejski nieco później niż Wyspy. Sporty zespołowe początkowo nie zdobyły sobie po kontynentalnej stronie kanału La Manche zbyt wielu zwolenników. Pierwsi sportowcy amatorzy na kontynencie byli raczej nastawieni nie na rywalizację, lecz na wszechstronny rozwój i postęp. Powstające w różnych krajach (także na ziemiach polskich) towarzystwa gimnastyczne stawiały sobie za cel rozwój fizyczny, duchowy, intelektualny, ideowy i patriotyczny. Nie bez znaczenia były też powiązania pierwszych towarzystw gimnastycznych z armią czy organizacjami bojowymi.
 
Stąd w Europie kontynentalnej generalnie najpopularniejsze były sporty, które później nazwano lekką atletyką (bieganie, rzuty, skoki), sporty walki (jak boks) albo właśnie ćwiczenia gimnastyczne. Piłka nożna czy rugby przyjmowały się bardzo powoli.
 
Ale pod koniec XIX w. piłka nożna zaczęła gwałtownie zyskiwać popularność wśród klasy robotniczej i drobnomieszczaństwa na terenie Austro-Węgier. To tłumaczy, dlaczego pierwsze polskie kluby powstawały w Krakowie i Lwowie. A spośród czterech reprezentacji z Europy, które wzięły udział w pierwszym mundialu, dwie pochodziły z krajów powstałych na gruzach Austro-Węgier (Jugosławia, Rumunia). Najsilniejsze w Europie w latach międzywojennych były zaś narodowe drużyny Austrii, Węgier, Czechosłowacji oraz Włoch – krajów, które wyłoniły się po upadku imperium Habsburgów.
 
Piłkę nożną polubili też robotnicy w górniczych regionach Belgii i Francji oraz w największych miastach Hiszpanii.
 
Ale i tak, na skalę europejską i globalną, ówczesną „królową sportu” pozostawała lekkoatletyka. To rywalizacja na bieżniach czy skoczniach kreowała największe gwiazdy sportu (wówczas w większości amatorskiego) i bohaterów narodowych. Piłka nożna, choć miała już swoich zagorzałych pasjonatów, pozostawała w cieniu atletów.
 
Na Wyspach (a ich śladem w Ameryce Południowej) wprowadzono jednak dość szybko zawodowstwo w piłce nożnej, co na kontynencie pozostawało skandalem. Inna sprawa, że najlepsi zawodnicy, także w Polsce, już w latach 30. zaczęli pobierać pieniądze. Odbywało się to jednak „pod stołem”; panowała więc w Europie kontynentalnej dość powszechna hipokryzja.
 
W tamtych czasach sport wyczynowy ledwo przypominał ten obecny. Dziś jest masowość kibicowania, wtedy była raczej masowość uprawiania sportu. Było przyjęte, że w ramach jednego klubu, albo nawet reprezentacji kraju, jeden sportowiec występował w różnych dyscyplinach.
 

Wojna i piłka
 
Dzisiejszy mistrz świata i potęga piłkarska, Niemcy, długo przekonywały się do piłki nożnej. Jak pisał dziennikarz „Financial Times” i znawca historii futbolu w Europie Zachodniej Simon Kuper, Hitler czy Goebbels w ogóle nie byli zainteresowani piłką nożną (tak jak nie była większość Niemców, nie licząc tych pochodzących z robotniczych regionów – zagłębia Ruhry czy Śląska) ani osobiście, ani jako narzędzie propagandy. Bo Niemcy jeszcze nie mogli równać się z najlepszymi na świecie, a poza tym w sporcie tym był i jest duży element nieprzewidywalności, nie ma recepty na stworzenie mistrza.
 
Owszem, odbywały się sporadycznie mecze międzypaństwowe, na które przychodziły dziesiątki tysięcy kibiców i zaszczycali je notable, ale nie da się tego porównać z zawodami lekkoatletycznymi podczas letnich Igrzysk Olimpijskich w Berlinie w 1936 r., które oglądał sam Adolf Hitler. Nazistowska propagandzistka Leni Riefenstahl nie przez przypadek robiła filmowe dzieła dokumentalne o lekkoatletach, a nie o piłkarzach.
 
Stalinowski ZSRS również nie stawiał na piłkę nożną, zainteresowanie systemu komunistycznego tą dyscypliną zaczęło się dopiero po II wojnie światowej. Co innego faszystowskie Włochy, rządzone przez Benito Mussoliniego. Reżim zabiegał i zdobył prawo do organizacji mundialu w 1934 r., by wykorzystać go propagandowo i dać ludowi „igrzyska”. II Mistrzostwa Świata (1934) to już była bardziej prestiżowa i ciesząca się większym zainteresowaniem impreza, bo też i właśnie w latach 30. zaczęła skokowo rosnąć popularność piłki nożnej. Wystartowało 16 drużyn, więc musiały odbyć się wcześniej eliminacje. Włochy zostały mistrzem świata, a historycy są zgodni, że stało się tak z dużą pomocą sędziów.
 
Na następnym mundialu, we Francji (1938), Włochy również zostały mistrzem świata. Wtedy też po raz pierwszy wystąpili wśród najlepszych Polacy – po świetnym meczu i dogrywce ulegli Brazylii (5-6) i odpadli, ale pozostawili po sobie dobre wrażenie.
 
Może piłka nożna nie była wtedy jeszcze sportem numer jeden w naszym kraju, ale wszystko do tego zmierzało, a ów historyczny mecz z Brazylią tylko zwiększył zainteresowanie. Trzeba podkreślić, że sport w latach międzywojennych miał istotne znaczenie dla kształtowania postaw patriotycznych i obywatelskich w młodym niepodległym państwie polskim. Co do piłki nożnej, od lat 30., jak w innych krajach, zaczęła szybko rosnąć liczba kibiców reprezentacji piłkarskiej i poszczególnych klubów. Coraz też więcej Polaków (i przedstawicieli mniejszości zamieszkujących Polskę) uprawiało piłkę nożną. Przybrało to taki rozmiar, że gdy w czasach okupacji Niemcy zakazali Polakom (nawet pod groźbą obozu koncentracyjnego) rozgrywania meczów, to na podziemne rozgrywki piłkarskie przychodziły tłumy kibiców.
 
Wielu sportowców, w tym piłkarzy, zginęło też na wojnie, czy to jako ofiary zbrodni niemieckich lub sowieckich, czy też jako żołnierze, na polach bitew. Z drugiej strony, okupanci zabiegali o gwiazdy przedwojennej polskiej piłki nożnej pochodzące ze Śląska, gdyż sami nie mieli lepszych zawodników. Znana jest sprawa Ernesta Wilimowskiego, piłkarza Ruchu Hajduki Wielkie (strzelca czterech bramek na mundialu w 1938 r. w meczu z Brazylią), który grał w czasie wojny w reprezentacji Niemiec i po wojnie został uznany za zdrajcę. Było to dość niesprawiedliwe, gdyż w ten sam sposób nie potraktowano po wojnie piłkarzy np. ze Lwowa, którzy grali w rozgrywkach pod kuratelą sowieckich okupantów.
 
W czasach PRL, mimo popularności piłki nożnej, nasza drużyna długo nie odnosiła istotnych sukcesów. Aż do lat 70. Wtedy to w najlepszy wiek dla piłkarzy weszło pokolenie powojennego wyżu demograficznego w Polsce.
 
1974 – rok zero
 
Mundial 1974 r. rozgrywany w Niemczech był przełomowy nie tylko dla polskiej piłki nożnej (pierwszy awans Polaków od 1938 r., pierwszy medal mistrzostw świata). Wtedy zaczęła się w piłce nożnej epoka, która zakończyła się ledwie kilka miesięcy temu. Epoka ekspansji terytorialnej, gospodarczej, społecznej i politycznej piłki nożnej. Zakończona została skandalami, gigantyczną korupcją i odejściem w niesławie wieloletniego prezesa FIFA Seppa Blattera oraz prezesa UEFA (europejskiej federacji) Michela Platiniego.
 
To właśnie w 1974 r. prezesem FIFA został Brazylijczyk Joao Havelange. A Sepp Blatter, niedawno odsunięty prezes FIFA, był przez lata jego bliskim współpracownikiem. Brazylijczyk zastąpił wieloletniego prezesa FIFA, Anglika sir Stanleya Rousa. Ten kierował światowym futbolem tak, jak się nazywał i wyglądał – z angielską flegmą i arystokratyczną godnością. Konserwatywny i tradycyjny. Po prostu fair play.
 
Ale Havelange i ci delegaci, którzy na niego postawili, uważali, że piłka nożna ma wielki potencjał komercyjny, może też stać się znacznie popularniejsza w świecie. Uważali również, że Europa ma zbyt wiele do powiedzenia w światowej piłce. Choć z drugiej strony, za wyborem Havelange'a i przewrotem w światowej piłce stali i tak Europejczycy, wkrótce „szare eminencje” FIFA: Brytyjczyk, biznesmen w branży public relations i reklamy, Patrick Nally oraz Niemiec Horst Dassler (syn Adi Dasslera, założyciela Adidasa).
 
Ich kariery opisali po latach brytyjscy dziennikarze śledczy Andrew Jennings i David Yallop. Jedne z pierwszych decyzji Havelange'a to otwarcie szeroko drzwi dla biznesu i restrukturyzacja oraz komercjalizacja struktury FIFA i UEFA. Co polegało m.in. na tym, że Nally i Dassler oraz ich firmy handlowały prawami do transmisji imprez piłkarskich, „odpalając” Havelange'owi osobiście prowizje od ich sprzedaży.
 
Z początku wszyscy w piłkarskim świecie byli zadowoleni z reklam, transmisji i innych kontraktów. Podczas mistrzostw w Niemczech organizacja zarobiła rekordowe na owe czasy 50 mln marek zachodnioniemieckich. Potem z każdą imprezą pieniędzy było coraz więcej. Dla porównania, przychód UEFA z Euro 2012 to prawie 1,4 mld euro (koszty poniósł głównie kraj organizator, czyli Polska i Ukraina), przychód FIFA z Mistrzostw Świata 2014 w Brazylii to prawie 5 mld dol. – koszty oczywiście poniósł głównie brazylijski podatnik.
 
Dopiero po latach pojawiły się pytania, czy organizacja nie zarobiłaby dużo więcej, gdyby nie obecni przy zawieraniu umów „życzliwi” pośrednicy. Z praw FIFA otrzymywała coraz więcej, ale jeszcze więcej zarabiał pośrednik, czyli firma ISL Dasslera i Nally'ego.
 
FIFA na początku rządów Havelange'a podpisała też wieloletni kontakt z koncernem The Coca-Cola Company na sponsorowanie wielkich imprez. Ten kontrakt też załatwili Brytyjczyk i Niemiec. Zapewnili zastrzyk finansowy, więc przez lata nikt nie zadawał pytań, kto, co i za ile.
 
Dassler żył krótko, zmarł w 1987 r. w wieku 51 lat. Ale wspomniani autorzy piszą, że wywarł niezatarte do dziś piętno nie tylko na piłce nożnej, ale na całym światowym sporcie. Jego człowiekiem miał być nie tylko Havelange, ale też szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego Juan Antonio Samaranch, wybrany w 1980 r. Ten również na igrzyska wpuścił wielki biznes, co zwiększyło ich komercyjny potencjał i rentowność, ale też podatność działaczy i sportowców na pieniężne pokusy, które były coraz większe. Efektem były afery korupcyjne wśród działaczy i dopingowe wśród sportowców, które po latach zabiły prestiż igrzysk, zwłaszcza lekkiej atletyki. Dopiero teraz światowy olimpizm powoli się odradza i pod nowym kierownictwem zyskuje znów szacunek.
 
Dassler miał utrzymywać różne niejasne kontakty także w krajach komunistycznych, zwłaszcza w NRD i ZSRS. Do krajów „demokracji ludowej”, oficjalnie brzydzących się kapitalizmem, sprzedawał prawa do transmisji albo sprzęt sportowy – można się tylko domyślać, jak załatwiał te kontrakty. Innymi słowy, łączył Wschód z Zachodem ponad „żelazną kurtyną”. Komunistów i kapitalistów połączyła mamona. Dassler prowadził również interesy na Dalekim Wschodzie, choć tu akurat sporo stracił.
 
Piłkarski turbokapitalizm
 
Układ trzymający władzę w FIFA, z Dasslerem i Nally w tle, trzymał się mocno dzięki temu, że Havelange każde wybory wygrywał głosami krajów spoza Europy. Czym zdobywał to poparcie? Transferami pieniężnymi do pozaeuropejskich federacji. Albo tym, że już mundial w 1982 r. w Hiszpanii odbył się w formule nie 16, jak dotychczas, lecz 24 drużyn. Więcej miejsc przypadło więc drużynom z Afryki, Ameryki Południowej czy Azji. Zaś od mistrzostw we Francji w 1998 r. w mundialu startują 32 drużyny. Od tych właśnie mistrzostw prezesem FIFA był Szwajcar Sepp Blatter, wcześniej prawa ręka Havelange'a.
 
Śledztwo FBI i szwajcarskiej policji, które było bezpośrednią przyczyną rezygnacji Blattera w 2015 r., wykazało, że prawa do organizacji mundiali w Korei Południowej (2002), Niemczech (2006), RPA (2010), Rosji (2018) i Katarze (2022) zostały kupione za łapówki, a podejrzani o ich przyjęcie to między innymi najbliżsi, wieloletni współpracownicy Blattera. Do czasu tego śledztwa nikt, poza niezmordowanymi brytyjskimi dziennikarzami śledczymi, właściwie nie zastanawiał się, czy wszystko jest w porządku. Obroty, przychody i zyski z wielkich imprez przyrastały w tempie geometrycznym, a popularność futbolu rosła – każdy więc mógł zarobić.
 
Dziś media bulwersują szczególnie okoliczności przyznania mundiali Rosji i Katarowi, nie tylko dlatego, że to kraje łamiące prawa człowieka i podejrzewane o wspieranie terroryzmu poza swoimi granicami. Chodzi o to, że Rosja nie miała właściwie dobrej oferty infrastrukturalnej, do dziś nie jest pewne, czy zdąży z inwestycjami na czas. Natomiast Katar nie nadaje się z powodów klimatycznych do rozgrywania mundialu latem, podjęto więc ostatecznie kuriozalną decyzję o… przeniesieniu turnieju na grudzień.
 
Blatter sugeruje, że afera wybuchła dlatego, że organizację mundialu 2022 dostał Katar. Gdyby nie to, wygrałyby USA i byłyby zadowolone. A tak, działaniami FIFA zainteresowała się amerykańska opinia publiczna oraz amerykańscy śledczy.
 
Blattera i układu w FIFA bronił też reżim Władimira Putina w Rosji. Według niego Blatter padł ofiarą amerykańskiego imperializmu. Z tym, że w tym rozumowaniu jest jedna luka. Zainteresowanie FBI wzięło się stąd, że amerykański działacz Komitetu Wykonawczego FIFA, Chuck Blazer, z pieniędzy federacji światowej i federacji Ameryki Północnej i Karaibów żył w bizantyjskim stylu. Prasa amerykańska rozpisywała się na przykład, że wynajmował w Nowym Jorku apartament dla… swoich kotów. Defraudacją więc w końcu zainteresowały się amerykańskie służby i go osaczyły. W efekcie Blazer od lat współpracuje z nimi, podobno nie tylko w kwestiach dotyczących FIFA, ale też np. MKOl.
 
I tak właśnie kończy się ta epoka w światowej piłce, rozpoczęta w 1974 r., która uczyniła z niej najpopularniejszą, najbogatszą, ale też jedną z najbardziej skorumpowanych dziedzin. Zwłaszcza jeśli chodzi o futbol w wydaniu FIFA. Ten europejski, pod auspicjami UEFA, ma dużo lepszy wizerunek. Przynajmniej miał do niedawna, gdy okazało się, że Michel Platini, do niedawna prezes UEFA, miał przyjąć łapówkę w wysokości 2 mln franków od Blattera (obaj twierdzą, że to była spóźniona zapłata, nie wiadomo tylko za co). Platini (i były prezydent Francji Nicolas Sarkozy) odegrał też niejasną rolę przy procesie wyboru Kataru na organizatora mundialu 2022.
 
Platini zapewniał też sobie poparcie w UEFA w podobny sposób, jak kiedyś Havelange i Blatter w FIFA. Powiększył mistrzostwa Europy, począwszy od Euro 2016 we Francji, do 24 drużyn. Gdy mistrzostwa Europy startowały w 1960 r., wzięły w nich udział tylko 4 drużyny, po wielostopniowych eliminacjach. Euro powiększono do 8 drużyn w 1980 r. podczas turnieju we Włoszech, formuła z 16 drużynami obowiązywała od 1996 (turniej w Anglii) do 2012 r. (turniej w Polsce i na Ukrainie). Euro też pęcznieje, jak niegdyś mundiale, i z pewnością nie jest to tylko efekt wzrostu popularności piłki nożnej, ale również układu sił wewnątrz federacji. Platini ułatwił też drogę do finansowego i sportowego eldorado – klubowej Ligi Mistrzów – drużynom ze słabszych europejskich lig.
 
W jakim stopniu wspomniane wyżej organizacje i ludzie odpowiadają za afery łapówkarskie i nadmierną komercjalizację piłki nożnej? W ograniczonym – po prostu, gdzie wielkie pieniądze, tam rośnie prawdopodobieństwo demoralizacji. Zwłaszcza że działaczy piłkarskich central nikt nie kontrolował. Tak im się przynajmniej wydawało do momentu, gdy agenci FBI i policjanci wkroczyli do ich biur w Szwajcarii.
 
Wszystko to również część zjawisk globalnych. Największy skok w komercjalizacji piłki nożnej, zarówno tej reprezentacyjnej, jak i klubowej, nastąpił w latach 80. i 90., okresie, gdy rozwinęła się telewizja, a największe triumfy święcił globalny turbokapitalizm i rosła przewaga rynków finansowych nad innymi. Wolne kapitały lokowano między innymi w piłkę nożną, w reklamę wokół niej, w handel piłkarzami, w kluby. Szło za tym coraz bardziej liberalne prawodawstwo krajowe i międzynarodowe, z przełomowym prawem Bosmana na czele. Od tego czasu zwiększyły się jeszcze możliwości inwestowania i spekulowania na piłce nożnej. Bogate kluby stają się z roku na rok coraz bogatsze, a biedne coraz biedniejsze. Po wybuchu kryzysu w 2008 r. pękło wiele baniek na światowych rynkach (budowlana, kredytowa, energetyczna), ale akurat futbolowa wciąż rośnie.
 
Nie ma limitów i regulacji finansowych. Rządy i organizacje międzynarodowe poddały klubom banki i inne instytucje finansowe, a w ramach Unii Europejskiej jest też choćby zakaz nieuprawnionej pomocy publicznej. Co prawda UEFA nałożyła za rządów Platiniego wymogi finansowego fair play sprowadzające się do tego, że nie należy wydawać więcej, niż się zarabia, ale najwięksi, dysponujący armią najlepszych prawników, mają swoje sposoby, by je obchodzić.
 
Z powodu wspomnianego prawa Bosmana nie ma też limitów (albo są bardzo łagodne) co do obcokrajowców w klubie, szerokości kadry, liczby wychowanków. Stąd coraz większa jest rola argumentu finansowego. Kwoty płacone za piłkarzy i wysokości zawieranych z nimi kontraktów dawno przekroczyły granice zdrowego rozsądku. Rekordy to około 91,2 mln euro za transfer Walijczyka Garetha Bale'a z Tottenhamu do Realu Madryt w 2013 r., czy w tym samym roku 81 mln euro za transfer Neymara do Barcelony z brazylijskiego Santosu. Nie wiadomo zresztą, czy to kwoty wiarygodne, może część poszła „pod stołem”, żeby nie zobaczył tego fiskus. Wszak świat piłkarski lubi „optymalizować” podatkowo, o czym świadczy nazwisko najlepszego piłkarza świata Leo Messiego (Barcelona i reprezentacja Argentyny) oraz jego ojca w tzw. Panama Papers. W Panama Papers są zresztą odnotowane różne interesy ludzi związanych z FIFA i UEFA na przestrzeni lat.
 
Against Modern Football
 
Mistrz Polski Legia Warszawa ma około 120 mln zł rocznego budżetu. Na skalę nie tylko polską, ale w ogóle środkowoeuropejską, to prawdziwy krezus. Ale to przecież nieporównanie mniej niż kwoty, jakie wydano na Bale'a i Neymara. Ba, najsłabsze drużyny ligi angielskiej czy niemieckiej i większość drużyn ligi hiszpańskiej mają wyższe budżety niż mistrz Polski.
 
Nie ma więc szans, by w naszej lidze grali najlepsi zawodnicy na świecie, a nawet najlepsi Polacy. Owszem, Legia ma własną akademię szkolącą młodzież. Załóżmy, że w jakimś sezonie wypuszcza ona kilku doskonałych młodych piłkarzy (choć mało prawdopodobne, że aż tylu) oraz ściąga wyjątkowy talent z Bałkanów, Słowacji czy Węgier. Po jednym-dwóch świetnych sezonach tacy zawodnicy zostają kupieni przez zamożniejsze kluby. A Legia musi zaczynać od początku.
 
Bogatsze kluby skupują z biedniejszych po paru solidnych zawodników na jedną pozycję. I niech rywalizują, to podwyższa poziom całej drużyny. Te kluby na to stać. Gra lepszy w danym momencie, słabszy siedzi na ławie albo gra w rezerwach. A w tym czasie biedniejsze kluby nie mają często nawet jednego dobrego piłkarza na jedną pozycję. Przykładowo: mistrz Anglii, Leicester, trzyma na ławce rezerwowych polskiego obrońcę Marcina Wasilewskiego, którego z pocałowaniem ręki wziąłby do siebie i wystawiał w składzie każdy klub w Polsce. A przecież Leicester zajmuje jedno z ostatnich miejsc w angielskiej Premier League, jeśli chodzi o wartość zawodników i płace (ok. 80 mln funtów, więc i tak parę razy więcej niż najlepszy finansowo klub z Polski!). Potęgi angielskiego futbolu mają kilkakrotnie więcej pieniędzy od Leicester.
 
Na pocieszenie można dodać, że w Polsce i tak nie jest najgorzej, są kraje może nawet czasem lepsze piłkarsko, ale uboższe od Polski, więc jeszcze bardziej drenowane.
 
W piłce nożnej klubowej obowiązują więc mechanizmy takie, jak w całym globalnym kapitalizmie. Nazywa się to czasem elegancko „międzynarodowym podziałem pracy”. Tak, jak jest drenaż talentów piłkarskich, jest też drenaż talentów inżynierskich, informatycznych czy medycznych. Wykształcone są w kraju, na miejscowych politechnikach czy uniwersytetach medycznych, za krajowe pieniądze, a potem wyjeżdżają w poszukiwaniu godnego życia z peryferii do centrum.
 
Problem jest jeszcze taki, że w piłkę nożną inwestowane są coraz częściej pieniądze niewiadomego pochodzenia albo przynajmniej nie wiadomo w jakim celu. Trudno przecież powiedzieć, jaki jest właściwie cel – biznesowy czy polityczny, inwestowania w FC Barcelonę czy Paris Saint Germain przez Katarczyków, w Schalke 04 przez Gazprom, w Manchester City przez Zjednoczone Emiraty Arabskie czy w Atletico Madryt przez Azerbejdżan. Do tego, piłka nożna to specyficzny biznes, częściej przynosi straty niż zyski, a mimo to nie braknie chętnych, by inwestować pieniądze w kluby, zawodników czy reklamę wokół futbolu. Opinia publiczna w różnych krajach dość łatwo przełyka też wydawanie środków publicznych np. na budowę stadionów czy ratowanie upadających klubów. W historii finansowej piłki nożnej było też sporo przykładów prania brudnych pieniędzy poprzez kluby czy wypaczania jej przez np. mafie bukmacherskie.
 
Ta ciągła finansowa i terytorialna ekspansja piłki nożnej ma też swoje dobre strony. Większa profesjonalizacja to również wyższy poziom. Z jednej strony kluby peryferii cierpią, z drugiej globalizacja i mobilność piłkarzy oraz trenerów powoduje, ze wyrównuje się poziom reprezentacji i wszędzie mniej lub bardziej poprawia poziom szkolenia. A jednak rośnie niepokój milionów kibiców na całym świecie, że ich ulubiony sport straci „duszę”. Stąd bierze się hasło „Against Modern Football” (w wolnym tłumaczeniu: precz z nowoczesnym futbolem) i entuzjazm, jaki budzą zdarzenia takie jak mistrzostwo Anglii dla Leicester, klubu wyraźnie biedniejszego niż Manchester City, Manchester United i inne tuzy angielskiej ligi. Z tym że, o czym często zapominają entuzjaści, Leicester nie jest wcale taki biedny. Jego właścicielem jest tajlandzki oligarcha, „król stref wolnocłowych”, Vichai Srivaddhanaprabha. Po Arabach czy Rosjanach, to kolejny inwestor w europejskiej piłce spoza Zachodu i z kraju o słabych tradycjach piłkarskich. Do gry ostatnio weszli Chińczycy i Hindusi, ale oni chcą inwestować miliardy w swoją ligę.
 
Piłka nożna na poziomie reprezentacji narodowych pozostaje więc jednym z ostatnich bastionów nie tyle wolnych od komercji, co takich rozgrywek, gdzie niekoniecznie pieniądze decydują o wszystkim. Dlatego kibice coraz bardziej kochają wielkie turnieje z udziałem reprezentacji narodowych. Na mundialu Argentyna może wszak pokonać Anglię, mimo że jest od niej dużo biedniejsza, ma słabsze kluby i przegrała wojnę o Falklandy. A na Euro 2016 Polska ma szansę ponownie pokonać Niemcy, mimo że przecież Legia Warszawa nie ma żadnych szans z Bayernem Monachium, a Piast Gliwice z Borussią Dortmund…

Autor: Marcin Herman

Zapraszamy do lektury lipcowego wydania "Gazety Bankowej"
 

Zaloguj się, by uzyskać dostęp do unikatowych treści oraz cotygodniowego newslettera z informacjami na temat najnowszego wydania

Zarejestruj się | Zapomniałem hasła