Popyt na kredyt mieszkaniowe niemal niewzruszony
Druga fala epidemii przyniosła tylko niewielki spadek popytu na kredyty – sugerują najnowsze dane BIK. Nieprzerwanie rośnie za to przeciętna kwota, o którą wnioskujemy.
Znacznie mniej niepewności – tak można podsumować nastoje panujące w trakcie drugiej fali zachorowań na rodzimym rynku mieszkaniowym czy kredytowym. Zarówno Polacy, jak i same banki, znacznie lepiej są w stanie ocenić konsekwencje, które epidemia będzie miała dla ich portfeli i koniunktury w mieszkaniówce. Pewnie też dlatego listopad przyniósł tylko nieznacznie gorszy niż przed rokiem odczyt popyt na hipoteki.
Spadek popytu 4-5 razy słabszy niż na wiosnę
Najnowsze dane BIK pokazują, że łączna kwota, którą Polacy chcieli pożyczyć na zakup mieszkań, była w listopadzie tylko o 4,4 proc. niższa niż przed rokiem. Przy tym na plus działał fakt, że pojedynczy wniosek opiewał na wyższą kwotę (średnio już ponad 300 tysięcy złotych), za to złożono trochę mniej wniosków kredytowych (prawie 32 tysiące).
Jeszcze w październiku indeks sugerował ponad 8-proc. wzrost popytu. Widoczne jest więc pogorszenie, ale relatywnie niewielkie. Przypomnijmy, że wiosną sytuacja rozwijała się zgoła odmiennie. Podczas gdy jeszcze w lutym indeks popytu mówił o prawie 28-proc. wzroście popytu na kredyty (w ujęciu r/r), to w kwietniu, kiedy Polacy byli zmuszeni siedzieć w domach, BIK zanotował prawie 28-proc. spadek.
Gdyby wprost porównywać te sytuacje, to można dojść do wniosku, że druga fala epidemii spowodowała 4-5 razy mniej gwałtowną reakcję po stronie kredytobiorców.
Banki nie panikują
Podobnie jest w przypadku banków. Te też powstrzymały się od nerwowych ruchów, które wykonywały jeszcze na wiosnę. Przypomnijmy, że doszło wtedy do wyraźnego zaostrzenia polityki udzielania kredytów mieszkaniowych przez większość banków. Ruch ten obserwowaliśmy od pierwszych tygodni epidemii. Banki pierwotnie spodziewały się spadku cen mieszkań i ograniczenia popytu na nieruchomości. To dlatego wprowadzały wyższe wymagania odnośnie wkładu własnego i źródeł dochodów potencjalnych kredytobiorców oraz podnosiły marże kredytowe.
Szybko okazało się jednak, że te kasandryczne prognozy są błędne. Dlatego też banki już pod koniec wiosny zaczęły powoli ułatwiać dostęp do kredytów. Najpierw dotyczyło to ceny takiego długu (dokładnie marży, czyli obok WIBORU, składnika oprocentowania kredytów). Potem dopiero liberalizację można było zobaczyć poprzez spadek wysokości wymaganego wkładu własnego czy trochę odważniejsze akceptowanie takich źródeł dochodów jak umowy śmieciowe czy samozatrudnienie. Najnowsze dane napływające z tego rynku sugerują, że banki nie zaostrzają kryteriów udzielania kredytów.
Czwarty kwartał z rekordem sprzedaży hipotek?
To wszystko daje szanse na to, że sprzedaż kredytów mieszkaniowych będzie w czwartym kwartale br. wyższa niż przed rokiem – prognozuje HRE Think Tank.
Składa się na to wiele czynników. Bez wątpienia po części wynikać to może z przeniesienia popytu z poprzednich miesięcy. Do tego działania Rady Polityki Pieniężnej powodują, że kredyty są dziś najtańsze w historii. Na przykład hipoteki udzielane w październiku były oprocentowane na niecałe 2,9 proc. w skali roku.
Mało tego, wszystko wskazuje na to, że nie tylko w 2020, ale też w 2021 czy 2022 roku realne oprocentowanie kredytów mieszkaniowych będzie ujemne. Chodzi o to, że inflacja szybciej będzie podgryzała siłę nabywczą kapitału pożyczonego na zakup mieszkania, niż banki będą naliczały od niego odsetki. Ostatecznie same banki, ułatwiając dostęp do kredytów, powinny też akceptować coraz więcej składanych przez Polaków wniosków. Gdyby tego było mało, to pozytywnie na sprzedaż hipotek działa fakt, że mieszkania są dziś postrzegane jako bezpieczna i zyskowna przystań dla kapitału.
Bartosz Turek, analityk HRE Investments